wtorek, 7 stycznia 2014

Manila - koszmar

Do stolicy dojezdzamy ok 4:30 nad ranem. Tym razem autobus jechał tyle ile mówili, ze jedzie. Jest ciemno, nieciekawie, a my nie mamy pojęcia, w której części miasta jestesmy i gdzie iść. W pobliskim hotelu - burdelu dowiadujemy sie, że idac prosto główna droga dojdziemy do "resturant area". Idziemy jakieś 20 minut. Jedyne resturants jakie znaleźliśmy to KFC i McDonald's. Postanawiamy zaczekać w zlotych lukach do świtu.



Od grupy nastolatków dowiadujemy sie ze idąc dalej prosto dojedziemy do kościoła i targu, na stare miasto i do ambasady USA. Lapiemy tzw jeppa taxi i wysiadamy przy kościele wypełnionym ludźmi. 




Targ powoli budzi sie do życia i z każdą minutą, z ktora robi sie jaśniej odsłania sie cały syf i brud ulic. Ludzie śpią na bruku, po czym wstają i gdzieś idą albo tak siedzą dalej bezczynnie. Takiego brudu naprawdę jeszcze nie widzieliśmy. A. stwierdza ze jest nawet gorzej niż w Delhi. 



Niektórzy jeszcze śpią na swoich straganach, chociaż wokoło odybawa sie już życie. 



Zjeść nie ma niestety co. A po frytkach z MacShitu jest nam na widok czekolwiek niedobrze. Nawet Cola tym razem nie pomogła. 
Ledwo docieramy na stare miasto, które jest praktycznie puste. 




Przy katedrze, ktora przez ostanie 600 lat była notorycznie niszczona przez trzęsienia ziemi albo tajfuny i odbudowywana za kazdym razem odpoczywamy, przysypiajac na bruku. Bezsenna noc w autobusie daje o sobie znac.


Zaraz przy murach starego miasta, niewiadomo dlaczego znajduje sie pole golfowe. Oglądamy sobie jak jedni ludzie grają w golfa, a inni biegają za nimi z kijami. 


Im dalej idziemy tym jest nam gorzej, do tego robi sie gorąco. Mijamy park i plac na którym dzien wcześniej odbyły sie uroczystości narodowe. 



Ludzi jest naprawdę niewiele, a większość z tych których mijamy to raczej wloczedzy i ludzie "ulicy". W końcu docieramy do miejsca, w którym sa jakieś hotele i pojedyncze resturacje. Wcale nie jest lepiej. Ludzie już co prawda nie leżą na ulicacach, ale nie wyglada to wszystko zachęcająco i bezpiecznie.



Praktycznie na każdym rogu stoi policjant. Zdajemy sobie sprawę ze jestesmy chyba gdzieś pomiędzy slumsami i "New city" z drogimi hotelami, wiezowcami i super restauracjami. Maniljskie gangi sa jednymi z najniebezpieczniejszych na świeci. Liczba nielegalnej broni w stolicy i uzależnionych od metaamfetaminy to ponad 10 mln. Patrząc dookoła siebie nie mamy wątpliwości ze to prawda, a my jestesmy we względnie bezpiecznej części miasta. Zapytany o drogę do shopping center policjant z duma eksportuje nas wzdłuż ulicy do skrętu gdzie widać już centrum. Nie mając żadnego wyboru jemy paskudna pizzę w klonie Pizza Hut. Po tym cudownym "śniadaniu" bierzemy taksówkę na lotnisko. Jest dopiero 12, a samolot do Siem Reap mamy o 19:45. Wolimy lotnisko niż siedzenie w tym mieście.  Na lotnisku przynajmniej będziemy mieć wifi, będziemy mogli bezpiecznie gdzieś sie zdrzemnąc na podłodze czy krześle. Z okna taksówki, jadac czyms w rodzaju obwodnicy widzimy slumsy. Widok jest przerażający. Dobrze ze nie zdecydowaliśmy sie przyjechać tu z Sablayan dwa dni wcześniej. Kilku godzin nie mogliśmy tu wytrzymać. Zamiast Apo Reaf to straszne miasto!!! O nie. Może Manila ma swoje uroki, ale my nie chcemy ich pdkrywac. Mamy kilka spostrzeżeń, manilijczycy sa grubsi niż pozostali wyspiarze, pewnie dlatego że odrzywiają sie w fast foodach, wybielają twarze, co jest bardzo smutne. W reklamach i filmach prawie wyglądają jak biali ludzie, unikają słońca i uzywaja jakieś pomady do rozjasniania twarzy. To jest naprawdę smutne, bo jest to ich własny rasizm. Uciekamy z tąd.
Na lotnisku śpimy, kupujemy paskudne sztuczne jedzenie zeby pozbyć sie pesos i czekamy na samolot. 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.