wtorek, 31 grudnia 2013

Wyspa Coron

Podróż na wyspe trwa ok 8h. Ferryboat to poprostu większa banka.


Bilety udaje nam sie kupic za 1600 pesos. Normalnie kosztują 1800.  Podobno jest tez prom za 1000, ale gdzie i czy faktycznie to nie wiemy. Przed wyplynieciem oficer marynarki nagrywa nas wszyskich na video i sprawdza dokładnie ilu nas jest, 90% pasażerów to turyści. Moze robią to na wypadek gdybyśmy sie potopili albo porwali nas piraci. 
Podróż upływa w miarę szybko i przyjemnie. 



W połowie drogi dostajemy tzw "lunch". Trochę ryżu, gotowanych warzyw i kawałek kurczaka. Nawet da sie zjeść, mięsa nie tykamy. Plyniemy cały czas wzdłuż wysp i wysepek. Niektóre sa zupełnie puste, na innych widać góra dwie lub trzy bambusowe chatki przy plazy. 


Siedzimy praktycznie cały czas na górnym pokładzie i sie opalamy. 






Większość pasażerów śpi na ławkach poniżej.


Jest tez z nami para Holendrów, których poznaliśmy w Oslob. 
Do Coron doplywamy ok 16. 


Lekko nie jest. Wysiadamy w porcie towarowym zastanawiając sie gdzie i przede wszystkim po co tu przyplynelismy.  


Omijamy trycyklistow i wychodzimy na główna ulice. Corn jest pierwszym miejscem na Filipinach gdzie faktycznie widać zniszczenia jakie poczynił tajfun. 




Miasto jest jak każde inne, które widzieliśmy do tej pory. 




W pierwszym momencie jedyna myśl jaka przychodzi do głowy to, dlacze opuscilismy  El Nido? Jest jeszcze gorzej. 







Najważniejsze to sie nie zniechęcać i nie wpadac w panikę. Chociaż idąc tak główna ulica i patrząc dookoła siebie nie jest to wcale takie łatwe. Jedzenie oczywiście żadnego nie ma. Tylko mięso i mięso. Naszczęście znajdujemy tani i czysty pokój zaraz przed wyjazem z miasta. Jest tez Czech ktory ma tu swój mały kram z jedzeniem i motocyklami. Sprawdzamy menu i jestesmy uratowani, bierzemy frytki, ryż, kapustę i curry z warzywami. Posileni i uspokojeni wracamy do hotelu. Oddajemy rzeczy do prania i idziemy spac. 

piątek, 27 grudnia 2013

El Nido - góry w morzu

Rano wody już nie ma, odplynela. Jest niebo i niebo.


Do "miasta" mamy ok 3 km. 


W połowie drogi jest targ i "dworzec autobusowy".  Mozna kupic uśmiechnięta świnie, raczej male ryby, warzywa i owoce. Podobno filipinczycy marynuja mięso w coca-coli albo sprite a pózniej wrzucają na grilla....Czy to prawda nie wiemy....


Na śniadanie jemy mango i pijemy wodę. Nic lepszego nie znajdziemy. 
Wzdłuż glownej drogi toczy sie normalne życie. Mieszkają ludzie, maja swoje sprawy, budują domy. 




Myja sie przy drodze. Wody nie maja doprowadzonej. Prąd jest tylko miedzy 16 i 6 rano. 


W warsztacie mozna naprawić motorynke, z blachy wyspawawc bude do trycykla, a wieczorem umyć w myjni. 



Tego wszystkiego nie ma w katalogach obiecujących cudowne chwile w paradise. Sa natomiast zdjecia plaż na ktorych nikogo nie ma, przejrzystej wody z kolorowymi rybami i słonecznego nieba. I to wszystko tez tu jest. Wystarczy tylko zejście z drogi i przejść sie kawałek w lewo.


Na plazy mozna sobie zjeść świeżego kokosa, ktory spadl z palmy. Trzeba sie tylko chwile nameczyc zeby sie dostać do srodka. 



Z jednej stroy piękna przyroda, cieplo, troche raj na ziemi, a obok takie piekielko. Dobrze ze w filipinczykach nie da sie odczuć ze sa agresywni. Chodź z drugiej strony policja nosi karabiny maszynowe.
W El Nido spędzamy 5 dni. Robimy boat trip C. Jest miło ale spodziewaliśmy sie wiecej zapierajacych dech widoków, a jest trochę nudnawo, objazd banka po okolicznych wysepkach. 







Najladniejsza jest Helikopter Island. Fale tworzą pianę, sa duze.  Mamy poobijane nogi od muszli i kamieni, z takim zapałem  rzucamy sie na fale, co moze byc trochę dziwne. Inny uczestnicy trip C robią sobie w tym czasie zdjecia z widokiem. Jedzenie na wycieczce jest wyjątkowo dobre, nawet ma dobry smak. Jest sałatka z białej kapusty, pomidora i ogórka. Ryby tez sa świeże i dobre. Do tego krewetki i dużo owoców. Jest to dla nas spore zaskoczenie, mimo ze kapitan zapewniał ze ma "very good food". Staramy sie zejście jak najwiecej. Nie wiadomo kiedy cos takiego znów sie trafi. 






Na plażach zdajemy sobie sprawę ze piasek to rozbite przez fale muszle, korale i kamyki.  Im dalej od lini przepływów tym bardziej sa rozdrobnione. To odkrycie jest przełomowe. 
Dużo czasu spędzamy na skałach, na jednej małej wysepce, na ktora mozna przejść przez morze. Lubimy tam siedzieć. Zbieramy duze i małe muszle wyrzucone przez przyplywy. T. jednego razu wychodzi z wody i oznajmia ze na wstrzymanym oddechu zanurkowal w głąbiny na 18m, komputer faktycznie pokazuje 18,5m.
Jemy zasadniczo mało. Śniadanie z owoców, ze trzy ciastka i wieczorem ok 19 kolacja. Wieczorami jest tutaj ulica z jedzeniem, dużo ryb, kalmarow i krewetek. Mamy na nie ochotę ale wiemy jak to sie skończy. Wszystko to jest świeże i przyrządzane w taki sposób zeby wydobyć jak najmniej smaku, a wręcz go zepsuć. Raz nawet udaje im sie spalić rybę z wierzchu a w środku niedosmazyc. 


Inne owoce morza wyrzucone na grilla tez sa żadne. Moze jestesmy nienormalni, rzadko kiedy mozna zjeść świeże ryby prosto z morza. Niektóre jeszcze próbują oddychać zanim pójdą na ruszt. Jemy zawsze Mongolian noodles z owocami morza plus vegetanles spring rolls na pierwszym stoisku. 




Jako jedyni doprawiaja dania i nikt poza nimi nie ma makaronów, robia to na wooku. Kucharz musial gdzieś byc, moze w Wietnamie. Co wieczór jemy to samo. Czasem tylko robimy mały błąd i bierzemy rybę z marnym skutkiem. Do naszej chatki wracamy na piechotę, oglądając gwiazdy i wypatrujac UFO. 










El Nido

Na śniadanie jemy świeżo złowione przez miejscowych rybakow ryby i osmiornice.


Nasz wielkie entuzjazmu bardzo szybko przeradza sie w rozczarowanie, a wręcz w złość. Zjadamy tylko dlatego ze jestesmy bardzo glodni. El Nido to tylko, a moze aż kolejna duza wioska wcisnieta pomiemdzy skaly i zatoke. 



Kilkanaście uliczek na których poupychane sa sklepy, hotele, guesthouse, reusturacje i agencje oferujące tzw island hopping, czyli zwiedzanie okolicznego archipelagu Bacuit. Wszędzie tez budują sie kolejne budynki. 


Bardzo szybko sie orientujemy ze wycieczki nie kosztują już 600/700 pesos tylko 1200/1500 pesos.  Miejscowi zrzeszyli sie chyba w swoją własna organizacje turystyczna w tym roku i narzucili nowe ceny. 
Noclegi w "mieście" sa stosunkowo drogie, a jakość i czystość pokoju pozostawia wiele do życzenia. Wypozyczamy motorynke na pol dnia i jedziemy szukać miejsca do spania na pobliskich plażach. Wkoncu znajdujemy w miarę czysty domek nad samym morzem. Zbijamy cenę z 1000 do 700 pesos i uspokajamy sie trochę. 


Jest przyply wiec woda podplywa już prawie pod bambusowa chatę.