piątek, 27 grudnia 2013

El Nido - góry w morzu

Rano wody już nie ma, odplynela. Jest niebo i niebo.


Do "miasta" mamy ok 3 km. 


W połowie drogi jest targ i "dworzec autobusowy".  Mozna kupic uśmiechnięta świnie, raczej male ryby, warzywa i owoce. Podobno filipinczycy marynuja mięso w coca-coli albo sprite a pózniej wrzucają na grilla....Czy to prawda nie wiemy....


Na śniadanie jemy mango i pijemy wodę. Nic lepszego nie znajdziemy. 
Wzdłuż glownej drogi toczy sie normalne życie. Mieszkają ludzie, maja swoje sprawy, budują domy. 




Myja sie przy drodze. Wody nie maja doprowadzonej. Prąd jest tylko miedzy 16 i 6 rano. 


W warsztacie mozna naprawić motorynke, z blachy wyspawawc bude do trycykla, a wieczorem umyć w myjni. 



Tego wszystkiego nie ma w katalogach obiecujących cudowne chwile w paradise. Sa natomiast zdjecia plaż na ktorych nikogo nie ma, przejrzystej wody z kolorowymi rybami i słonecznego nieba. I to wszystko tez tu jest. Wystarczy tylko zejście z drogi i przejść sie kawałek w lewo.


Na plazy mozna sobie zjeść świeżego kokosa, ktory spadl z palmy. Trzeba sie tylko chwile nameczyc zeby sie dostać do srodka. 



Z jednej stroy piękna przyroda, cieplo, troche raj na ziemi, a obok takie piekielko. Dobrze ze w filipinczykach nie da sie odczuć ze sa agresywni. Chodź z drugiej strony policja nosi karabiny maszynowe.
W El Nido spędzamy 5 dni. Robimy boat trip C. Jest miło ale spodziewaliśmy sie wiecej zapierajacych dech widoków, a jest trochę nudnawo, objazd banka po okolicznych wysepkach. 







Najladniejsza jest Helikopter Island. Fale tworzą pianę, sa duze.  Mamy poobijane nogi od muszli i kamieni, z takim zapałem  rzucamy sie na fale, co moze byc trochę dziwne. Inny uczestnicy trip C robią sobie w tym czasie zdjecia z widokiem. Jedzenie na wycieczce jest wyjątkowo dobre, nawet ma dobry smak. Jest sałatka z białej kapusty, pomidora i ogórka. Ryby tez sa świeże i dobre. Do tego krewetki i dużo owoców. Jest to dla nas spore zaskoczenie, mimo ze kapitan zapewniał ze ma "very good food". Staramy sie zejście jak najwiecej. Nie wiadomo kiedy cos takiego znów sie trafi. 






Na plażach zdajemy sobie sprawę ze piasek to rozbite przez fale muszle, korale i kamyki.  Im dalej od lini przepływów tym bardziej sa rozdrobnione. To odkrycie jest przełomowe. 
Dużo czasu spędzamy na skałach, na jednej małej wysepce, na ktora mozna przejść przez morze. Lubimy tam siedzieć. Zbieramy duze i małe muszle wyrzucone przez przyplywy. T. jednego razu wychodzi z wody i oznajmia ze na wstrzymanym oddechu zanurkowal w głąbiny na 18m, komputer faktycznie pokazuje 18,5m.
Jemy zasadniczo mało. Śniadanie z owoców, ze trzy ciastka i wieczorem ok 19 kolacja. Wieczorami jest tutaj ulica z jedzeniem, dużo ryb, kalmarow i krewetek. Mamy na nie ochotę ale wiemy jak to sie skończy. Wszystko to jest świeże i przyrządzane w taki sposób zeby wydobyć jak najmniej smaku, a wręcz go zepsuć. Raz nawet udaje im sie spalić rybę z wierzchu a w środku niedosmazyc. 


Inne owoce morza wyrzucone na grilla tez sa żadne. Moze jestesmy nienormalni, rzadko kiedy mozna zjeść świeże ryby prosto z morza. Niektóre jeszcze próbują oddychać zanim pójdą na ruszt. Jemy zawsze Mongolian noodles z owocami morza plus vegetanles spring rolls na pierwszym stoisku. 




Jako jedyni doprawiaja dania i nikt poza nimi nie ma makaronów, robia to na wooku. Kucharz musial gdzieś byc, moze w Wietnamie. Co wieczór jemy to samo. Czasem tylko robimy mały błąd i bierzemy rybę z marnym skutkiem. Do naszej chatki wracamy na piechotę, oglądając gwiazdy i wypatrujac UFO. 










Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.