piątek, 27 grudnia 2013

Oslob - whale shark watching

Jesteśmy w Oslob. Trafilismy do tej wioski chyba przez pomylke lub niedoczytanie. Na necie pisali, ze tu jedzie sie plywac z whale shark .

Prawda jest taka, ze plywa sie w miejscu oddalonym ok 8km. 
Nie ma tu dosłownie nic. Główna droga, na ktorej można sie podleczyc u "specjalistów". 


Stary klasztor


Ruiny przyklasztorne, gdzie miejscowe dzieci sie bawią. 

I cmentarz, przez który przeszliśmy sobie, żeby cokolwiek zrobić. 




Boimy sie miejsca w którym śpimy. Nie zmróżymy oka, chyba ze sie upijemy. Nie ma tu gdzie spać, wszystko jest obleśne i wstretne. Jedno, jedyne, w miarę miejsce jest całe zarezerwowane.  Nie ma co jeść. Tak na próbę wzięliśmy zupę z trawy, chyba z koniczyny dosłownie. Małą, biedną rybkę, trochę wedzono-pieczoną i ryż - niedobry. Na wszelki wypadek pijemy colę. 


Z przerażeniem stwierdzamy znowu, że oni chyba naprawdę nie umieją gotować. Nie znają tego. Nikt ich nie nauczył, a sami nie wytworzyli swojej kuchni. Jedzą byle co. Pierwszy raz sie z czymś takim spotkamy. Wszędzie gdzie do tej pory byliśmy, mogło być biednie, dziwnie,  ale kuchnia była pyszna lub swoista. A tu nic. Nie umieją też chyba uprawiać ziemi. Trzymają kury,  świnie i kozy. I to jedzą. Nie jedzą nawet za bardzo ryb, których jest mnóstwo w morzu. Wola płacić za kurczaka lub wieprzowine na patyku z grilla. Koguty, świnie i kozy trzymają na sznurkach przywiązanych do drzew. 

To już nawet nie chodzi o to, ze my nie jemy mięsa, tez nie o to ze to zwierze,  życie, tez nie o to ze jest brudno i w ogóle. Mięso w ich wykonaniu jest poprostu niedobre, ważywa są jeszcze gorsze. Na przykład fasolka zielona, z patatem i czymś jeszcze, takim zielonym, ugotowane prawdopodobnie na suszonej, śmierdzącej rybie. Kęs takiego jedzenia a już jesteś osłabiony. 
Siedzimy na dworze, boimy sie wejść do naszego pokoju, a co dopiero w nim zasnąć. Widzieliśmy ogromnego 7 cm karalucha. Woda z kranu jest mleczna. Jestesmy w tym miejscu, bo nic innego nie było. Noc jest ciężka, ale szczęśliwe udaje sie nam przetrwac. Nic nas nie pogryzlo i nawet udało sie zasnąć. Skoro świt lokalnym busem jedziemy zobaczyc morskie stwory. 


Cały ten sharkowy biznes jest trochę dyskusyjny. Dzień wszczesniej dowiadujemy sie od lokalesa ze to Brytyjczycy nauczyli jak zajmować sie, karmić, itd tymi zwierzętami. Mimo wszystkich wątpliwości decydujemy sie zapłacić 1.000 pesos od osoby za 30 minut w wodzie z nimi. Na necie jest  duzo negatywnych inf na temat samej organizacji tego miejsca. Okazuje  sie że wszystko w miare dobrze wyglada od strony logistycznej. Rekiny pływają ok 40 m od brzegu. Miejscowi karmi je od 6 - 13, a potem są "wolne". Jest to faktycznie warte przeżycia doświadczenie, gdy obok, na wyciągnięcie ręki pływa kilka 5-8m ( na przpisowe 4m odleglosci nie ma szans) olbrzymich rekinow zasysajacycj wielka płaszcza krewetki z powierzchni wody rzucane  przez rybakow. Czy jest to faktycznie takie "amazing experience" trudno powiedzieć, ale jak zamknie sie oczy to jeszcze sie je widzi... Są ogromne. 
Kilka minut po 9 wsiadają w autobus do Cebu, żeby zdążyć na samolot na Palawan, który mamy po 15.  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.