niedziela, 8 grudnia 2013

Georgetown - Cameron Highlands

Wyjeżdżamy rano.
Recepcjonistka w hostelu mówi, że autobus, którym chcemy jechać nie kursuje. Nie ma autobusu o 10:30, jest o 14 z dworca na Komar i nie musimy iść na żaden prom. Kłamie.      Z niewiedzy żeby coś odpowiedzieć albo celowo. Bilet na ten jej autobus ma kosztować 45 RM. Dzwoni jeszcze w tej sprawie i rozmawia z facetem po angielsku. Dziwne. I tak robimy po swojemu. Drogę do przystani promowej wskazuje nam starszy Amerykanin. Ubolewa nad tym ze Polskę zniszczyli naziści i wychwala "zachodni", "cywilizowany" świat. Wolność słowa przede wszystkim. Ma trochę racji....
Na dworcu okazuje się, że autobusu o 10:30 nie ma. Już nie jeździ, zmieniło się. Nie można polegać na wszystkich informacjach z internetu. Jest dopiero o 14.30. Dworcowy zaganiacz - bileter przy użyciu 10 angielskich słów tłumaczy nam ze możemy jechać do Ipho i stamtąd do Tanah Rata. Mòwi to bardzo spokojnie,  tzn. kiedy my nic nie kumamy, zaczyna mówić spokojniej i pisze na kartce. Twierdzi, że autobus do Ipho odjeżdża "now", a z Ipho jest o 12.30 do Tanah Rata.  Decydujemy sie tak zrobić. Autobus nie odjeżdża "now" tylko za 20 minut i do tego właśnie trzeba sie przyzwyczaić, że to "now" to nie oznacza, już, teraz, wsiadaj, jedziesz. "Now" zazwyczaj dłużej trwa, niż by się mogło wydawać. Zawsze warto się zapytać za ile minut, żeby się chwile zastanowić.
Dworzec w Ipho jest nowoczesny i duży. Okazuje się, że nie ma autobusu o 12.30. Autobus jest o 16.30. Tak krzyczą rozstawieni w budkach sprzedawcy biletów. To wyglada dosyć śmiesznie, wychylają sie z budek, machają kartkami i coś krzyczą. Przekszykują sie nawzajem. Bardzo to było dziwne i śmieszne. Okazuje się, że o 16:30 jest expres bus, a są jeszcze autobusy lokalne, tylko musimy dojechać do dworca z tymi autobusami, niebieskim autobusem. Na lokalnym dworcu trafiamy na świetnie mówiącego po angielsku, przemiłego starszego biletera, który tłumaczy nam bardzo dokładnie i spokojnie dlaczego bilety są droższe niż się spodziewaliśmy. Zdrożały i droga zabiera 4 godziny, bo jest kręta. Bierze nasze bagaże pod swoją opiekę i wysyła do pobliskiej jadłodajni. To był taki naprawdę miły człowiek. Na barze ogłoszenia odnośnie godzin otwarcia w Nowy Rok. W środku sami tubylcy, rożnych wyznań.  Kończy się chyba "lunch time" bo jak wchodzimy to wolnych jest tylko kilka krzeseł. 



Decydujemy się na zestaw wegetariański. 



Podany jest oczywiście na liściu. Jemy palcami, jak większość obecnych, mimo że dali nam widelce. Dania zamawia się zawsze u kogoś w rodzaju kelnera, potem się płaci. 
Wszystko smakuje doskonale. Jest naprawdę przepyszne. Takie coś z soi, ale smakuje podobnie jak kurczak, tylko dużo lepsze. Mizeria z chili, rożne wegetariańskie sosy, zielona fasolka, chyba bataty i kapusta. Do tego ryż i duży chips kukurydziany. Powoli przestajemy zwracać uwagę na to czy jest brudno, czy bardzo brudno. Jak mamy się zatruć to i tak tego nie unikniemy. 
Do Tanah Rata dojezdzamy ok 18. To jest takie nasze Zakopane, tylko dużo mniejsze. Generalnie drogo, w okresie przerwy szkolnej jeszcze drożej i masa turystów Azjatów. 


Pada deszcze i jest nieprzyjemnie chłodno. Odwiedzamy kilka tanich hosteli. Większość prowadzona przez Hindusów. Brud, smród, stęchlizna, wilgoć i pustki. Średnia cena pokoju ok 35 zł. 


W miarę dobrze wyglądający hostel w którym śpią biali ludzie cały zajęty. W końcu decydujemy się zapłacić 60 zł za pokój typu "szafa". Na recepcji siedzi Ladyboy. Guesthouse jest czysty, miły i nie śmierdzi. Jest właściwie bardzo dobry, polecił nam go właściciel jednego z drogich hoteli. 
Idziemy cos zjeść. Zbyt zmęczeni żeby szukać, instynktownie czegoś smacznego jemy w indyjsko - chińsko - malezyjskiej jadłodajni. Podobnie jak na krupowkach, nic specjalnego, poza ginger tea with honey. 











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.